Ja jak zwykle przy kawie. Przejrzałam sobie trochę tablicę i przerwałam, kiedy znów zobaczyłam post ze zdjęciem nagiej kobiety rękami zakrywającej miejsca intymne.
Kobieta, szamanka, przewodniczka, duchowa guru itd opisuje swoje doświadczenie, 16 lat uczenia innych jak zajrzeć wgłąb siebie, otworzyć się na nowe, na intymność i inne cuda wianki.
No i ona jest goła, jak święty turecki na tym zdjęciu.
I tak się zastanawiam, czy rozwój duchowy doprowadzi mnie do rezygnacji z ubrań? A jeśli tak, to co będzie w zimie? Nawet we Włoszech jest pierońsko zimno 😳
Ale tak na poważnie, to nie jej golizna mnie zahaczyła. Niech se kobietka lata, jak ją Pan Bóg stworzył. W końcu to ona zmarznie, nie ja. Zahaczyło mnie słowo warsztaty.
Kto mnie zna ten wie, ze ja jestem wrogiem numer 1 wszelkich kursów i warsztatów rozwojowych za pieniądze. I zgodnie z zasadą zwierciadlaną, widzę takich ogłoszeń dużo. To też mam do załatwienia, bo właśnie w tym momencie sobie to uświadomiłam. (Jak dobrze pisać posty na fejsie).
Wczoraj, malując moje piwonie wsłuchiwałam się w audiobooka. W zasadzie dwa. S. Germaina i Hawkinsa. Nie jestem pewna u którego to usłyszałam, ale to nie ma znaczenia, bo wielu mądrych ludzi o tym mówi i pisze, że branie pieniędzy za rozwój duchowy to gruntowanie ego na poziomie 200 u Hawkinsa.
No wlaśnie. U niego to usłyszałam. To nie jest jedyny wyznacznik tej skali, bo jest ich więcej, ale fakt przekazywania ludziom wiedzy na temat rozwoju duchowego za pieniądze, przytrzymuje każdego „nauczyciela” na tym poziomie. Więc de facto każdy taki nauczyciel nauczy nas, jak się nie wznieść wyżej niż 200.
Hawkins twierdzi, to samo co ja zresztą, (on chyba czytał moje posty 😂), że każdy człowiek ma własne nieograniczone możliwości, aby posiąść wiedzę rozwijać się we właściwym tempie sam i samodzielnie.
Dlatego kursy i warsztaty są takie modne, bo dają iluzję mocy. Siedzisz na warsztatach, robisz jakieś oddychania, rytuały, tańczysz, palisz zioła, odpływasz, masz wizje, straszy Cię, rozmawiasz z plejadianami i wskakujesz na najwyższy poziom wibracji tak, że oczy Ci uciekają, trzęsiesz się, płaczesz i wrzeszczysz, że trzeba aż egzorcystę wołać….
I co? I warsztaty czy kurs się kończy, wracasz uduchowiony do domu. Po trzech dniach nie ma już prawie nic. Koherentna habituacja zrobiła swoje. Magiczne 72 godziny.
Czasem wpada się w wiekszy dół a jeśli nie, to wracasz do starego życia i z tyłu głowy masz nadzieję, że warsztaty dały Ci żelazną zbroję na resztę życia.
Nie praktykujesz. Za parę dni zaczniesz szukać nowego warsztatu. Z jeszcze wiekszym walnięciem, na którym dostaniesz jeszcze wiekszy skok dopaminy.
Wpadasz w wir uzależnienia od tych skoków i udusisz każdego, kto to zakwestionuje.
A powinno być na odwrót. Każdego dnia, rano i wieczorem praktykujesz, aż jest Ci niedobrze na samą myśl o tym, ze znów trzeba jakieś ćwiczenia wykonać. Mentalne, fizyczne, nie ma znaczenia. Dopóki nie zaprogramujesz nowego nawyku, będzie ciężko, a jest to najważniejsza rzecz. Nasz bioskafander ma software i trzega go programować samemu.
Inaczej inni będą nas programować. Na przyklad na takich warsztatach. Tu nie ma zastrzyków dopaminy. Nie ma natychmiastowej nagrody. Zero gratyfikacji przez dłuższy czas.
Dlatego tak dużo ludzi uzależnia się od kursów i warsztatów. Chcą emocji, egzaltacji i fajerwerków na warsztatach, wysokich wibracji, ale rezygnują z tego, co daje prawdziwą moc. Myślą, że to emocje są kluczem. A one są największą blokadą.
Codzienne rytuały w ciszy. Niezmiennie, systematycznie, codziennie, aż zamanifestuje się to, czego chcemy. Bo w ciszy kierujemy energię, czyli inwestujemy metafizyczną walutę tam, gdzie ona zaprocentuje.
Samodzielne praktykowanie jest jak zadanie domowe. Musi być wykonane, inaczej będzie jedynka i zero promocji do następnej klasy. Nie będzie dalszej edukacji i nowej większej wiedzy, która spływa kaskadami, kiedy robimy, co trzeba.
Kawa mi wystygła.….
Skomentuj ten wpis