Stoję dzisiaj przed lustrem w łazience i patrzę na siebie myjąc ręce…
Widzę rozmazaną czarną kredkę wokół oczu, wciśniętą najbardziej obficie we wszystkie zmarszczki wokół oczu.
Olbrzymie kurze łapki i siatka innych zmarszczek jest bardziej widoczna z powodu tej kredki.
Siedzę cały dzień z nią, rechoczę do telefonu, potem do męża, bo ten jak tylko przychodzi, to zawsze coś palnie i oboje ryczymy w głos.
Dzięki Ci Boże za takiego męża, bo innego bym nie zdzierżyła.
No i jak tak rechoczę, to płaczę. Makijaż się rozmywa, spływa i nieraz jest tak, jak dziś, że nie mam czasu nawet zjeść, a co dopiero zrobić konkretny demakijaż w ciągu dnia, bo nawet nieprzyzwyczajona jestem.
Rzadko się maluję, po to permanenta zrobiłam, żeby nie musieć właśnie. No i gdy sobie namaluję kreseczki, to o nich zapominam. Nie daj Boże jak se rzęsy pomaluję, mąż może na zawał paść, więc tego nie robię, bo za każdym razem, siedząc przy biurku, co rusz przecieram oczy i potem mam paluchy czarne….
No ale dziś taka i rozmazana i rozczochrana przed tym lustrem patrzę na siebie i stwierdzam, jaka ja piękna jestem i młoda…. W sumie chyba nikt inny tego nie widzi oprócz mnie. I ten błysk w oku… Taki huligański.
Ciekawa jestem czy tylko ja tak mam? Nie to, żebym sobie wmawiała coś, bo przecież pesel nie kłamie, ale gdy patrzę we własne oczy w lustrze, to zawsze widzę tego gałgana, który co rusz coś gdzieś nawywijał.
Idę zatem zmyć makijaż, biorę książkę i do łóżka. Mam dziś sporo przemyśleń. Potrzebuję zniany. Potrzebuję zamknąć pewne rozdziały w moim życiu. Chyba będzie rewolucja na planie zawodowym.
Dobranoc.
Skomentuj ten wpis