Wczesny poranek, ptaki śpiewają, a ja szykuję się do kolejnego dnia nad morzem.
Wczoraj rozmawiałam z jedną z dziewczyn w zespole. Opowiedziałam jej, po co ja chodzę nad morze.
Za każdym razem, kiedy się szykuję na plażę, w głowie mam jeden najważniejszy cel. Ładowanie potoków.
U mnie potoki są związane z wodą. Kiedy zaczynałam około 2011 roku, hawajskie huny i ćwiczenia zdeterminowały moje potoki energetyczne, bo związane były z oczyszczaniem wodą.
Kiedy bardzo szybko po tym pojawił się Zeland, miałam już, że tak powiem genetycznie wyryty schemat.
Pracowałam wtedy w hotelu nad samym morzem. I tam właśnie, 50 metrów od wody zaczęłam dla zabawy ćwiczenia, które…
Zadziałały.
Wszystko robiłam na początku dla zabawy i z ciekawości, czy to rzeczywiście działa, czy znów kolejna bajka dla naiwnych.
Dzięki Zelandowi wiedziałam, na co zwracać uwagę, kiedy zaczyna dziać się „magia” w życiu.
I rozpętało się.
Ćwiczyłam codziennie 3 pełne minuty. Te ćwiczenia nie powodują cudów. One nie są od tego. Te ćwiczenia robią z naszym ciałem i psychiką rzeczy, które trudno opisać. Ale kiedy jest się chodzącym generatorem, czego się dotkniesz, jak Midas zamieniasz w złoto.
Nie potrzebujesz niczego więcej. Żadnych kursów, medytacji, ani innych gadżetów, ponieważ wszystko, czego potrzeba, mamy od urodzenia. Tyle, że bardzo szczelnie opakowane nowymi ustawieniami systemu, w którym przyszło nam żyć.
No więc ja idę nad morze przede wszystkim po to, żeby otrzymać kolejną dawkę prądu. Nawet w lesie tak mi to nie działa, jak nad morzem. Po powrocie z plaży, zawsze dzieją się cuda.
Dopiero kiedy skończę ładowanie, robię inne rzeczy, czytam, opalam się.
Ostatnio jednak nawet podczas czytania łapię się, że się automatycznie ładuję.
Ktoś początkujący nie poczuje tego, jak nie czuje krwi w żyłach, ale z czasem odczucia stają się fizycznie mocne i wyczuwa się każdą zmianę w polu.
Co ciekawe, mistrzowie tacy jak Bruce Lee o tym właśnie mówili i na tym bazowali. Nie musisz mieć oczu z tyłu głowy. Jesteś jak sonar, natychmiast wyczuwasz ruch i go lokalizujesz.
I nie ma to nic wspólnego z ezoteryką. To czysta, twarda nauka, a kto nauczy się panować nad swoim reaktorem atomowym, ten staje się przysłowiowym Midasem.
Kolejny krok to nauczenie umysłu, że to, co widzi to prawda. Mimo szeregu cudów, umysł, ta wstrętna gadzina, wciąż poddaje w wątpliwość, wciąż szuka powodu do narzekań i sposobności, by żyć w dołku.
To najtrudniejszy etap i tutaj najwięcej ludzi wymięka. Mimo cudów, ewidentnego polepszenia losu, poddają się temu, co słyszą w głowie czy od innych i wracają do szarości dnia codziennego.
Najgorsze, co może być, to opowiadanie o tym innym na początku. Sukces lubi ciszę i skupienie. Nie wolno, absolutnie nigdy nie wolno nikomu mówić o swoich przedsięwzięciach. To jak wlanie benzyny do baku, żeby przejechać setki kilometrów, ale przed wyjazdem rozdamy trochę znajomym. Żeby nas wspierali w tej podróży i motywowali.
Na oparach energetycznych trudno osiągnąć cel. Opowiadanie o nim, to skazywanie się na nieosiągnięcie go.
Opowiadać należy o sukcesach. Tak jak ja to zrobiłam. Zanim nie spadły na mnie sukcesy, nikt nic nie wiedział. Po co ja stoję na plaży każdego dnia. Czasem Andrea mnie podwoził i wiedział, że idę powdychać jod. Chwalił mnie, że dobrze robię…
Gdybym mu powiedziała prawdę, zadzwoniłby, żeby przyjechali z odpowiednim ubrankiem po mnie.
Kilka lat to trwało, ale z czasem, kiedy Andrea był świadkiem spektakularnych sukcesów i zakładał się ze mną, że np do grudnia nie dojadę do określonej kwoty, a ja ją podwajałam, zaczął się interesować.
Jako profesor i wykładowca uniwersytecki, czyli betonowe klapki na rzeczy inne niż to, czego się nauczył, byłam w szoku, jak bardzo się w to wciągnął i sam zaczął mieć wyniki.
Niestety jest właśnie jednym z tych ludzi, którzy wrócili do tego, w czym czują się najlepiej. Oko i szkiełko. A co najciekawsze, jest architektem i to on powinien rozumieć najlepiej mechanizm.
W zasadzie, reasumując, wszystko, co robimy w ciągu dnia powinno być skierowane na jakiś cel. Uważność w układaniu myśli i ostatecznego celu, jaki chcemy osiągnąć jest kluczowa.
Lepisz pierogi? Po co je lepisz?
Żeby lepić?
Żeby się pobawić z plastyczną mąką?
Żeby się najeść?
Żeby spędzić przy stole szczęśliwie czas z rodziną?
Żeby poczuć się dobrze?
Po co je lepisz naprawdę?
Powód jest zawsze najważniejszy. We wszystkim.
I wcale nie chciałam się tak rozpisywać. Samo poszło.
Wspaniałego dnia!
Skomentuj ten wpis